" >

Ludzie Trójmiasta: przejechała autostopem przez Azję

2019-10-04

Przyśpieszona nauka jazdy motorem po to, by przemierzyć setki kilometrów widowiskową pętlą górską? Było. Praca nauczycielki w samym środku Wietnamu? Odhaczone. Święta spędzone wśród bajecznie życzliwych Azjatów? Jasne! Choć Dominika Knitter, która prowadzi stronę dodoknitter, ma dopiero 23 lata, swoimi podróżniczymi doświadczeniami mogłaby obdzielić kilka osób.

Po prostu w drogę

W pierwszą podróż autostopową wybrała się z koleżanką tuż po odebraniu dowodu osobistego. Nie mógł ich zatrzymać ani brak odpowiedniego przygotowania, ani bliski zeru budżet. Nieco naiwnie zaznaczyły na papierowej mapie Europy kilka stolic, spakowały zupki chińskie, jednoosobowy namiot i ustawiły się przy miejskiej wylotówce. W dniu wyjazdu Dominika miała na sobie trampki z dziurawą podeszwą, koszulkę na szczęście od brata i 100 euro na miesiąc. To była nie tylko jej pierwsza podróż autostopem, ale i pierwsza za granicę.

Po powrocie podjęła studia na gdańskiej Akademii Sztuk Pięknych i choć kierunek wybrała z pasji, raz zaszczepiona miłość do podróży nie dawała jej spokoju. Intensywna praca w trójmiejskiej gastronomii miała jeden cel: odłożenie pieniędzy na wyprawę życia. Pomiędzy jednym a drugim zamówieniem planowała trasę. Na pracę poświęcała niemal cały wolny czas, systematycznie oszczędzając i odmawiając sobie zbędnych wydatków. Gdy już podjęła decyzję, dozowała bliskim wiadomość o wyjeździe.

- Najpierw mówiłam, że chcę jechać do Azji. Potem, że zrobię to sama. A na końcu przyznałam, że jednak na trochę dłużej. Mama była przerażona, ale nie powstrzymywała mnie. Miałam duże wsparcie - opowiada Dominika Knitter.

I dodaje: - Moi znajomi od razu po studiach, lub jeszcze w trakcie ich trwania, rzucili się w wir pracy i robienia kariery. Nie chciałam tego dla siebie. Jeszcze nie. Pragnęłam uniknąć czegoś, co silnie i na stałe wiązałoby mnie z jednym miejscem. Jednocześnie trudno byłoby znaleźć kogoś, kto podzielałby mój punkt widzenia i był gotów rzucić wszystko, by wyjechać ze mną. Nie pytałam więc nikogo, po prostu wyjechałam.

Sześć miesięcy za sześć tysięcy


Podróż rozpoczęła się na lotnisku w Bangkoku. Plan był prosty: sześć miesięcy w drodze i sześć tysięcy złotych. Tysiąc złotych miesięcznie, 30 dziennie. Ktoś pomyśli: szaleństwo. Za tyle przecież nie da się wyżyć w Polsce, a co dopiero za granicą. Ale Azja ma to do siebie, że jest tania. Nie przez przypadek jawi się jako mekka tzw. backpackersom, czyli niskobudżetowym podróżnikom.

Ale Dominika zostawiała sobie furtkę na wypadek, gdyby samotne eksplorowanie Azji nie było tym, czego oczekiwała. Dopiero na miejscu miała zadecydować, czy jej podróż faktycznie potrwa zakładany czas, czy może tylko kilka tygodni. Łapiąc pierwszy haust ciężkiego, tajskiego powietrza, nie wierzyła, że ta spontaniczna wyprawa w nieznane przerodzi się w siedem miesięcy poza domem.

Pierwszy kryzys nadszedł po dwóch tygodniach. Ekscytacja debiutanta częściowo ucichła, a Dominika zaczęła wątpić w pomysł wielomiesięcznej podróży. Po mniej więcej miesiącu zaczęła wyobrażać sobie powrót do Polski. Potem było Boże Narodzenie - pierwsze z dala od domu i, ma nadzieję, ostatnie w pojedynkę. Nic wtedy nie wskazywało na to, że tak trudno będzie jej kupić bilet na lot powrotny.

- A jednak po dwóch miesiącach ściskało mnie w żołądku na samą myśl. Kupno biletu odkładałam na potem z nadzieją, że to "potem" nie nadejdzie nigdy, a mój budżet będzie niezniszczalny - wspomina Dominika.

Przywykła do drogi, do kontaktu z bliskimi tylko przez internet. Do różnicy czasowej, parnej pogody, pikantnego jedzenia, wolniejszego niż w Europie tempa życia. Podróż potrafi zmęczyć, ale to rodzaj zmęczenia, który można pokochać, mimo braku luksusów.

- Częściej niż w hotelu spałam w namiocie lub na hamaku. Podróżując samotnie, zwyczajnie nie opłacało mi się wynajmować pokoju. Poza tym wysokie azjatyckie temperatury sprawiają, że noc pod gołym niebem na hamaku ma niesamowity klimat - opowiada.

Motorem przez Wietnam


- Pamiętam, że gdy ogłosiłam w sieci poszukiwania kompana do marcowej podróży motorem po Wietnamie, zadzwoniła do mnie rozemocjonowana mama - opowiada ze śmiechem Dominika. - Przecież na Święta Wielkanocne miałam być w domu! Kiedy jednak przeanalizowałam, ile jeszcze chcę zobaczyć, uświadomiłam sobie, że nie ma szans, by tak się stało.

Towarzysza do dalszej drogi zaczęła szukać dopiero w trzecim miesiącu. Nie dlatego, że źle podróżowało jej się w pojedynkę, ale dlatego, że chciała przejechać Wietnam na motorze, choć sama kompletnie nie zna się na motoryzacji. Liczyła na kogoś z prawem jazdy i choć minimalnym doświadczeniem. Zgłosiło się niemal pięćdziesiąt osób. Wśród nich Mikołaj, który... nie spełniał żadnego z wymogów, ale jako jeden z nielicznych był zdecydowany.

Spotkali się miesiąc później. W tym czasie Dominika zorganizowała i kupiła dla ich dwójki leciwe motory. Pojazdy nie wymagały prawa jazdy i były tanie. Modlili się tylko, by dały radę pokonać trasę liczącą 3 tys. kilometrów górskimi serpentynami.

Pierwsze 50 kilometrów było koszmarne. Ból pleców dawał się we znaki, wszystko drętwiało od długiego przebywania w tej samej pozycji. Często musieli robić przerwy. Dopiero po kilku dniach nabrali wprawy - dziennie byli w stanie przejechać nawet 300 kilometrów. Ale nie chcieli się śpieszyć. W podróży bez biletu powrotnego piękne jest to, że można delektować się danym miejscem, nie patrząc w kalendarz.

Plan odnośnie do trasy rodził się na bieżąco. Na szczęście wietnamskie drogi pozytywnie ich zaskoczyły - standardem nie odstawały od najlepszych europejskich tras. Największym niebezpieczeństwem okazali się kierowcy, którym za przewodnika robi klakson i którzy w zwyczaju mają pędzić przed siebie, nie bacząc na przeszkody.

- Ta trasa zajęła nam dokładnie miesiąc - podsumowuje Dominika. - Na blisko 20-letnich motorach pokonaliśmy najsłynniejszą w Wietnamie pętlę górską i trasę biegnącą przez niemal cały kraj. Nie obeszło się oczywiście bez awarii. Na szczęście w Azji naprawy kosztują śmiesznie niskie pieniądze. Po wszystkim oddaliśmy je w stolicy za worek pomarańczy.

W roli przedszkolanki


Choć zupełnie tego nie planowała, jej pobyt w Wietnamie przedłużył się. Już sama, nocując u znajomych pod Sajgonem [wietnamskie miasto - przyp. red.], wydrukowała CV i rozpoczęła obchód pomiędzy wietnamskimi przedszkolami. W prywatnych placówkach bardzo chętnie zatrudniają Europejczyków, więc dostała aż trzy propozycje. Tym sposobem do bagażu życiowych doświadczeń dopisała pracę nauczyciela języka angielskiego.

- Pracowałam od 5 do 10 godzin w tygodniu w trzech różnych placówkach - opowiada. - To sporo, bo w Wietnamie wśród przyjezdnych mówi się, że jeśli ktoś pracuje w takim wymiarze, zasługuje na miano pracoholika.

Poza uśmiechami dzieci dostała tu lekcje... braku równouprawnienia. Jako Europejka Dominika zarabiała 10 razy więcej niż lokalni mieszkańcy. Stawka jak na azjatyckie warunki była bardzo dobra - wynosiła 50-60 złotych na godzinę. W dodatku szkoły wręcz walczą o anglojęzycznego pracownika z Europy, a dzięki wykształceniu artystycznemu Polka mogła prowadzić zajęcia plastyczne po angielsku.

Dominika: - Uczyłam dzieci cztero- i pięcioletnie. Cześć materiałów otrzymywałam, a część przygotowywałam samodzielnie. Komunikowaliśmy się tylko po angielsku, ponieważ pomimo stosunkowo długiego pobytu w Wietnamie, poznałam jedynie podstawy wietnamskiego. To trudny język, a o znaczeniu słowa często decydują niuanse i akcenty. To z kolei wywołuje wiele zabawnych sytuacji. Kiedy raz zamawiałam ryż, znajomy Wietnamczyk uświadomił mnie, że właśnie poprosiłam o... chłopca. Wymowa tych dwóch słów jest niewyobrażalnie zbliżona do siebie.

Kiedy odebrała ostatnią wypłatę, proszono, a wręcz przekupywano ją wyższą stawką, byleby została. Było wówczas niezręcznie w stosunku do wietnamskich nauczycielek o, bądź co bądź, wiele wyższych kompetencjach do nauczania. Nie była jednak w podróży przez świat, by osiadać na stałe. Po dwóch miesiącach pełnych dziecięcego śmiechu i przedszkolnych zabaw ruszyła dalej.

Kambodża, Laos, Tajlandia... Mnogość przeżyć i kultur, nowi ludzie, widoki zapierające dech w piersiach. To wszystko oszałamiało i sprawiło, że w Azji spędziła łącznie 292 dni.

Dominika: - Przed wyjazdem miałam wiele obaw. Jak poradzę sobie z autostopem? Czy wystarczy mi pieniędzy? Czy nie będę czuć się samotna? Ale nie myślałam w ogóle o tym, co będzie, gdy wrócę. Bilet powrotny kupiłam 40 dni przed wylotem do Polski i... czułam się roztrzęsiona. Nie miałam pojęcia, jak wrócić do świata, od którego tak bardzo się odzwyczaiłam. Co będę robić, jak odnajdę się na nowo. Jednak w całym tym kalejdoskopie emocji, gdy do wylotu pozostał tydzień, byłam szalenie szczęśliwa, że wracam do domu. Nie wyobrażam sobie w przyszłości mieszkać poza Polską. Uważam, że gdzie by się nie jechało, jedzie się, by wrócić.

Ludzie


W podróży solo niesamowicie docenia się niezależność. Może i pojawia się stres, ale martwić trzeba się tylko i wyłącznie o siebie, a to daje poczucie wolności.

- Czuję wewnętrzny spokój, że żadna z moich decyzji nie zadecyduje o samopoczuciu ani bezpieczeństwie drugiej osoby - tłumaczy. - Ale z drugiej strony jestem tylko człowiekiem i czasami brakuje mi wsparcia. Będąc samemu, nie ma chwili na kompletne wyluzowanie się. Czasami chciałabym, żeby ktoś po prostu zadecydował za mnie - gdzie mam spać, w jaką stronę pojechać, do którego auta wsiąść.

Trudny jest rzadszy kontakt z rodziną i przyjaciółmi. Część znajomości umiera śmiercią naturalną. Niektórzy patrzą z podziwem, ale sami nigdy nie zdecydowaliby się na podobny krok. Dominika nie ukrywa - sama miewa wątpliwości.

- Czasami pytam siebie: czy ten zmywak w przerwie podróży to już szczyt mojej kariery? Czy nie powinnam mieć wyrzutów sumienia, pracując za barem na maleńkiej wyspie? Czy robię dobrze, nie podążając za tłumem, a słuchając siebie? - zastanawia się. - Ale to chyba zawsze działa w ten sposób. Tak jak wiele osób przytłoczonych pracą i codziennością zastanawia się, czy nie rzucić wszystkiego i nie ruszyć w świat, tak samo ta, która to rzuciła, rozmyśla, czy aby nie powinna wrócić i żyć jak wszyscy.

Mimo to Dominika potwierdza regułę, którą krzewi wielu podróżników: samotna podróż nigdy nie jest samotna. Drogę urozmaicają jej kontakty z kierowcami autostopów, które łapie, z ludźmi, których poznaje, podejmując się wolontariatów, czy z innymi podróżnikami, którzy tak jak ona zapragnęli poznawać świat na własną rękę. Kierowcom ma zwyczaj dawania małych, przygotowanych wcześniej karteczek z ważnymi dla niej cytatami i namiarami na siebie - w razie gdyby chcieli ją odszukać i podglądać jej podróż w mediach społecznościowych.

Przekonuje, że tylu niezwykłych znajomości, co w drodze, nie nawiązałaby, choćby pracując w dużej korporacji. To w podróży obcy ludzie potrafią stać się bliskimi w ciągu jednego wieczora. Tak jak wtedy, gdy w trakcie jednego z wietnamskich świąt popłynęli ze znajomymi nauczycielami na wyspę, gdzie zamierzali świętować chiński Nowy Rok. Święto to można przyrównać do polskiej wigilii. Restauracja, do której wtedy weszli, połączona była z prywatnym domem. Choć to częsty zwyczaj w tym kraju, nie chcieli zakłócać intymnego świętowania w rodzinnym gronie.

- Zapytaliśmy nieśmiało, czy możemy jeszcze zamówić kawę - wspomina Dominika. - Nie tylko podali nam kawę, ale zaprosili do wspólnego świętowania, zaserwowali kolację. Byliśmy w szóstkę, zmęczeni, przepoceni i w mało wyjściowych ubraniach. Mimo to przygarnęli nas i ugościli jak własną rodzinę w najważniejszym dniu w roku. Takich rzeczy można doświadczyć tylko w podróży.

Droga, która uczy minimalizmu


Uwielbia spać na dziko. Jest coś niezwykłego w codziennym szukaniu miejsca na swój mały domek. To prawie jak budowanie dziecięcej bazy - na chwilę można zaaranżować swoją przestrzeń w wybranym miejscu na świecie. A poza tym niesamowite widoki o poranku uzależniają.

Bycie w podróży niewątpliwie pomaga w minimalistycznym życiu. Kiedy cały dobytek mieści się na plecach, priorytety się zmieniają. Dominika policzyła kiedyś, że przemierzając Azję, miała przy sobie 76 przedmiotów. Założyła, że ta liczba ma być stała. Jeśli chce coś nowego, coś innego musi wyrzucić lub oddać. Dzięki temu faktycznie kupowała nową koszulkę, dopiero gdy jedna z obecnych nie nadawała się już do noszenia.

- I to też rada, którą dałabym sama sobie przed tą podróżą. Zrezygnuj z nadmiaru rzeczy. Nie pozwól ograniczać się przedmiotom. To oczyszczające - mówi.

Po powrocie z Azji wiedziała, że to nie jej ostatnia podróż. Niemal od razu - już nie tylko z wiarą, ale i wiedzą, że by zwiedzać świat, nie potrzeba fortuny - podjęła pracę na niemieckim zmywaku, pomieszkując przy tym u siostry. Kilka długich tygodni, gorączkowe odliczanie... i ruszyła. Tym razem po Europie, pierwszy przystanek: Hiszpania. Żeby dorobić, a jednocześnie spotkać starych znajomych, podobnie jak rok wcześniej, zatrudniła się przy tutejszym winobraniu. Kolejne kilka tygodni pełne bólu pleców oraz palców fioletowych od soku dojrzałych owoców i ponownie ruszy w drogę. Na jak długo? Znowu nie wiadomo.

Wiadomo za to, że podróż dodała jej pewności siebie. Pokazała, że poradzi sobie w każdej sytuacji. Uświadomiła, że możliwości i sposobów na życie jest wiele. Że nawet gdyby stało się tak, że nie znajdzie pracy w swoim zawodzie, będzie miała wachlarz innych możliwości.

Może zamieszka w Alpach i zacznie wypasać owce? Może założy własną winiarnię i będzie zatrudniać ludzi z całego świata? Zawsze może też wrócić do Wietnamu i zostać przedszkolanką na pełen etat.

Anna Moczydłowska
a.moczydlowska@trojmiasto.pl

źródło:trojmiasto.pl

Zobacz więcej wiadomości na temat:   #aktualności   #kultura